Jak zima – to śnieg. Jak śnieg – to góry. Ale to Mazury nazywane są polskim biegunem zimna. Pamiętam takie zimy, kiedy śnieg nieprzerwanie leżał od grudnia, a bywało, że i od listopada, aż do marca. Nie zapomnę widoku mojego taty, patrzącego przez okno na padający śnieg i radości na jego twarzy, że tam zimno i mróz – a w domu cieplutko, spiżarnia pełna. Zaradność i gospodarność zawsze była w cenie. Każdy w tamtych czasach robił zapasy na zimę. Wszystkie gospodynie przetwarzały owoce i warzywa, umiały kisić kapustę i ogórki. W każdym domu były suszone grzyby, kompoty z owoców z przydomowego ogródka albo z leśnych jagód. Ale był też – przynajmniej dwa razy w roku – świniak, z którego robiło się kiełbasy, wędzonki, smalec. Obowiązkowo w dniu świniobicia była świeżynka, a najbliżsi sąsiedzi dostawali po kawałku mięsa. Fajne czasy! Żyło się wg kalendarza i wiadomo było, że świeże pomidory są tylko latem, a śliwki i gruszki – jesienią. Do letnich obiadów surówką była zielona sałata albo mizeria, a do zimowych kapusta kiszona, buraczki albo ogórki ze słoika czy z beczki. Taki standard. Dziś świeże owoce i warzywa mamy przez cały rok. Nie będę już nawet komentowała tej świeżości, czy zdrowotności, bo takie czasy nastały. Ale szkoda, że obecne pokolenie nie zna radości z oczekiwania. W naszym środowisku obchodziło się imieniny i urodziny. I jakoś tak się złożyło, że miesiące letnie obfitowały w tego typu uroczystości. Każdy dom musiał mieć ogródek z kwiatami i kiedy nadszedł dzień imienin kogoś z rodziny czy sąsiadów, mama zrywała bukiet najpiękniejszych kwiatów – obowiązkowo ozdobiony asparagusem, który też musiał być w ogrodzie i wysyłała któreś z nas – dzieci – do solenizanta. Wracaliśmy z garściami pełnymi cukierków. Impreza imieninowa była po południu, a jeśli przypadała akurat w niedzielę – to w porze obiadu. Moi rodzice obchodzili imieniny w czerwcu i wiadomo było, że zawsze będzie ciasto z truskawkami i galaretką. Czekaliśmy na ten czas, bo po długiej zimie i wiośnie, kiedy już właściwie nie było świeżych owoców – chciało się zjeść coś prosto z ogródka. Ale i zima miała swoje dobre strony – był to czas świąt Bożego Narodzenia, Sylwestra i karnawału. Ten okres kojarzy mi się z makowcami z drożdżowego ciasta, racuszkami z jabłkami i faworkami albo różami karnawałowymi. Jakoś tak się złożyło, że ten zwyczaj przetrwał w moim domu do dziś. Uwielbiam ten zapach świątecznych wypieków i kontynuuję rodzinną tradycję. A na początku stycznia, gdzieś w okolicach Trzech Króli smażę pierwszy raz karnawałowe chrusty. Obowiązkowo na smalcu. Na Mazurach, tak samo pewnie jak wszędzie, młodym gospodyniom już nie chce się spędzać tyle czasu w kuchni. Jest to uzasadnione faktem, że sklepy oferują niezliczoną ilość różnych gotowych produktów i szkoda czasu na gotowanie. Prawda, że lepiej w tym czasie poczytać fajną książkę czy pójść do teatru. Gorzej, jeśli swój wolny czas całe rodziny spędzają między półkami sklepowymi, chodząc godzinami po galeriach. Ale wróćmy do naszej kuchni i przygotujmy potrzebne składniki.
Przepis ze starej książki kucharskiej mojej mamy, ale wciąż aktualny.
Składniki na róże karnawałowe:
- 0,25 kg mąki,
- 2 żółtka,
- 2 jaja,
- 1 dag cukru,
- 2 dag masła,
- 1 płaska łyżeczka proszku spulchniającego /niekoniecznie/,
- 1 łyżka rumu lub spirytusu,
- 0,5 kg tłuszczu do smażenia,
- 0,1 kg cukru w mączce, do posypywania wanilia w proszku,
- szczypta soli,
- konfitura różana.
Przesianą mąkę posiekać z masłem, dodać cukier, proszek, jaja, żółtka, szczyptę soli, rum lub spirytus, zarobić ciasto. Początkowo siekać nożem, następnie wyrabiać ręką, aż będzie jednolite i gładkie. Wałkować partiami bardzo cienko i wykrawać krążki. Na jedną różę 3 – każdy o innej średnicy. Układać krążki na siebie smarując środek każdego białkiem, aby się skleiły. Pierwszy krążek największy, każdy następny o ok. 1 cm mniejszy. Ponacinać wszystkie krążki w pięciu miejscach. Wrzucać na gorący tłuszcz /najlepiej smalec/ i piec na jasnozłoty kolor, wyjmować na sito lub bibułę i odsączone posypać cukrem. Środek udekorować konfiturą różaną.
Okres karnawału to również chrusty /faworki/. Ale to trochę inny przepis – na 0,2 kg mąki bierzemy 3 żółtka, 4 łyżki gęstej śmietany, 1 płaska łyżeczka proszku spulchniającego /niekoniecznie/, 1 łyżka spirytusu, szczypta soli. To ciasto należy wyrobić na jednolitą masę i i długo wybijać wałkiem lub podrzucać opuszczając na stolnicę. Z gotowego wykrajamy faworki i smażymy w głębokim tłuszczu.